Mit dorosłości

Jak będziesz dorosły to… no właśnie. Co? Gdy byłym młodszy, to dla mnie „dorosłość” była wręcz czymś mitycznym. Niczym Graal, Atlantyda czy Kamień Filozoficzny. Pamiętam, że obiecywałem sobie, że wszystko się zmieni, jak już będę dorosły. Wyjadę z Leszna. Zmienię otoczenie. Nikt nie będzie mnie znał, czyli będę mógł wykreować samego siebie na nowo. Zacznę z czystą kartą. Od razu zacznę pracować i stanę się niezależnym finansowo… Tymczasem, gdy skończyłem 18 lat, za pieniądze które dostałem w prezencie chciałem kupić sobie laptopa – w końcu za rok miałem iść na studia. Znalazłem ofertę. Wysłałem pieniądze w banku na rynku w Lesznie. Nigdy więcej nie zobaczyłem ani pieniędzy, ani laptopa. 2400zł w 2007 roku. Moją „dorosłość” zacząłem od: bycia oszukanym; składania zeznań na policji; wstydu, złości i płaczu. I o ile po raz kolejny sparzyłem się nadto ufając nieznajomym, to był to dopiero początek moich przygód w „dorosłości”.

Co to znaczy być dorosłym?

To pytanie chodzi za mną od dłuższego czasu. Po pierwsze moim problemem było mylenie dorosłości z pełnoletniością. Wikipedia podaje:

Pełnoletniość (pełnoletność) – określony przepisami prawa cywilnego status prawny osoby fizycznej, uzyskiwany zwykle po osiągnięciu określonego wieku (osoba bez takiego statusu nazywana jest małoletnim, a potocznie niepełnoletnim). Osiągnięcie pełnoletniości wiąże się zazwyczaj z osiągnięciem pełnej zdolności do czynności prawnych oraz możności bycia podmiotem praw i obowiązków.

Nie ma tu ani słowa o „dorosłości”. To, że w Polsce kończymy 18 lat, nie implikuje, że osoba jest „dorosła”. Czym zatem jest dorosłość? Znów Wikipedia:

Dorosłość – określenie stanu dojrzałości fizycznej (w biologii odnosi się do organizmu), zwykle człowieka (mężczyzny lub kobiety), który nie jest dzieckiem.

Uzyskanie pełnoletniości jest momentem formalnie oznaczającym dorosłość (mylnie utożsamianą z dojrzałością).

I tu mam pierwszy problem. Z jednej strony „dorosłość” oznacza „stan dojrzałości fizycznej”, a z drugiej „Uzyskanie pełnoletniości jest momentem formalnie oznaczającym dorosłość”. Pytanie jak zdefiniować „dojrzałość fizyczną”? Bo jeżeli popatrzymy wyłącznie na możliwość reprodukcji, to większość (jak nie wszyscy?) ludzi osiąga ją o wiele wcześniej. PWN podaje:

U człowieka proces osiągania dojrzałości płciowej nosi nazwę pokwitania; rozpoczyna się zwykle w wieku ok. 11 lat u dziewcząt, a 12–13 lat u chłopców; (…) Dojrzałość płciową charakteryzuje pojawienie się popędu płciowego i cykli rozrodczych, sterowanych przez czynniki środowiskowe (np. światło) i hormonalne. U samic ssaków występują cykle płciowe zw. rujowymi (ruja), a u niektórych naczelnych, w tym u człowieka, cykle miesiączkowe (miesiączka).

Ale wiadomo, że fizyczność nie kończy się na płciowości. Człowiek rośnie (o ile dobrze pamiętam) do 21 roku życia. Jak byłem wyrywać ósemkę 2 lata temu, to chirurg mówił, że miał klientkę, której w wieku 60 lat wyrosła ósemka. Więc jakby jak jednoznacznie zdefiniować „dojrzałość fizyczną”? Liczbą siwych włosów? Wyrastaniem ósemek? Tym, że przestało się rosnąć? A jeżeli faktycznie chodzi tylko o płciowość, to co? Osoby, które mają ~14 lat są już dorosłe, bo są dojrzałe płciowo?

Niestety dla części ludzi punkt widzenia kończy się na fizyczności. Na szczęście dorosłość to nie tylko fizyczność. I tak też podaje PWN:

wiek dorastania, adolescencja, wiek dojrzewania,
okres rozwoju człowieka stanowiący przejściowe stadium między dzieciństwem a dojrzałością biol. i psychol. (dorosłością); wyróżnia się 3 etapy: preadolescencja (10.–12. rok życia), wczesny w.d. (13.–16. rok życia), późny w.d. (17.–20. rok życia).

Dojrzałość psychiczna

Jak stwierdzić, czy osobnik osiągnął dojrzałość psychiczną? No sprawdzamy czy ma odpowiednie cechy. A więc jakie cechy powinien mieć dorosły? Jest to dość grząski temat, ponieważ punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Z jednej strony (ponownie) Wikipedia podaje np: samokontrola, stabilizacja społeczna, niezależność, odpowiedzialność, taktowność, samodzielność, powaga, wytrzymałość, doświadczenie, obiektywność, własne decyzje. A z drugiej czy bezdomny, któremu w życiu nie wyszło jest niedojrzały psychicznie, bo nie ma stabilizacji społecznej? Cytując pewną kapelę rockową: przypuszczam, że wątpię. Każdy ma inną wytrzymałość psychiczną. Ostatnio oglądałem na YouTubie gościa, który jest milionerem, bo potrafi obracać swoimi pieniędzmi i inwestować na zagranicznych rynkach ogromne pieniądze, ale do tego (moim zdaniem) trzeba mieć nerwy ze stali – ja bym tak nie potrafił. Ale przecież z jego punktu widzenia to jest norma, i to ja mogę być niedojrzały. No i ok. To wszystko jest w porządku. Ten bezdomny może mieć o wiele więcej doświadczenia życiowego niż ja i czy wspomniany milioner. I tu natrafiamy na podobny problem jak z dojrzałością fizyczną: jak to jednoznacznie określić? Czy można wszystkich mierzyć jedną miarą? Z mojego doświadczenia świat nie jest zero-jedynkowy, nie jest czarno-biały. Jestem gorącym przeciwnikiem wszelkich standaryzacji czy normalizowania. Próby wpisania każdego człowieka w pewne „ramy”. Ramy najczęściej nakreślone przez statystykę i… innych ludzi. Nie zrozumcie mnie źle – są momenty, w których pewne normy są potrzebne – jak mierzenie temperatury, ciśnienia itp. Czy jak badanie i porównywanie wyników dziecka w okresie prenatalnym może czasami pomóc w przedwczesnym wykryciu choroby i tym samym rozpoczęciu leczenia. Znów: nic nie jest czarno-białe. Nic więc dziwnego, że prawo idzie na skróty, i po prostu określa wiek pełnoletniości jako 18 lat (w Polsce). W przeciwnym wypadku każdego z nas czekałaby seria badań… albo hmm… egzamin. Egzamin dojrzałości… Ej… zaraz…

Maturus

Czyli z łacińskiego „dojrzały”. Tak, tak. Ten właśnie egzamin, którym część z nas kończy swoją przygodę z edukacją. Ja zdawałem podstawowy polski, rozszerzony angielski, rozszerzoną matematykę i fizykę. Czy poczułem się „dojrzale” po tym egzaminie? Z skąd. A więc czy poczułem się dojrzale hmmm intelektualnie? Absolutnie nie. Nie chcę zbyt głęboko wchodzić w ten temat, ale… po co jest w ogóle matura? Co udowadniasz sobą po przez zdanie matury? Ale tak szczerze. Bo ja pamiętam jak nic, jak moja polonistka wbijała nam „najważniejsze, żeby wpasować się w klucz odpowiedzi”. Swoją drogą zawsze jako siebie podaję przykład jak aktualna matura działa. Mój kolega z klasy, który był o niebo lepszy z fizyki ode mnie, zakuwał niemiłosiernie. Ja? Tyle ile musiałem. Byłem na takim etapie życia, że nie miałem ochoty nikomu nic udowadniać. Chciałem po prostu zdać na minimum i pójść dalej. W domu nic się nie uczyłem z fizyki. Nic nie powtarzałem. Z fizyki (przedmiotu podstawowego) miałem 2 na koniec roku. Z fizyki fakultetu (czyli o ironio poziom wyżej niż podstawy)… 3. Przemilczę ten absurd. Natomiast gdy dostałem na maturze arkusz z fizyki, to zrobiłem to czego uczyła nas polonistka – przewertowałem arkusz i zacząłem „wpisywać się w klucz”. Nie liczyłem, a odpowiadałem na pytania. Bo to nie było wymagane. Po prostu – wpisywałem się w klucz, tak jak arkusz mnie o to prosił. Gdy dostaliśmy wyniki, kolega, który się uczył dostał 63%, a ja 68%. Pamiętam jak wybuchłem śmiechem. Więc ponownie: czy czułem się dojrzały z fizyki? Nie. Absolutnie nie. Dowodem na to jest, że na studiach egzamin z fizyki zdawałem 4 razy (w tym byłem na kursie wakacyjnym)

Zatem czy egzamin dojrzałości jest egzaminem dojrzałości? Moim zdaniem aktualnie nie. Ani pod względem fizycznym, ani psychicznym, ani intelektualnym. To tylko papierek. A przecież mogłoby być inaczej. Nie jest mi trudno wyobrazić sobie, że taki egzamin mógłby naprawdę sprawdzać chociażby dojrzałość psychiczną czy emocjonalną. Wiedzę i tak sprawdzają nauczyciele po przez sprawdziany. A matura mogłaby być świetną okazją, żeby otrzymać papierek, który ma jakąkolwiek wartość. Dokument, który świadczyłby, że „tak, jesteś gotowy do życia w społeczeństwie”. A przynajmniej teoretycznie. Lepsze to, niż udowodnienie państwu, że umiesz wpasować się w nic nie wartościowy klucz odpowiedzi.

Co mówi Twoje serce?

Pewna bliska mi osoba, w rozmowie zaśmiała się, że jej dziecko w podstawówce miało za zadanie opisać co oznaczają poszczególne emocje. „Co ja? Na studia z psychologii mam iść?”. Tylko czy osoba dorosła musi iść na „studia z psychologii”, żeby własnymi słowami opisać czym jest chociażby „strach”, „radość” czy „wstyd”? To mówi ci twoje serce. Jeżeli potrafisz się wsłuchać w twoje serce, to ono ci bardzo dokładnie powie, czym dla niego są te emocje. I na szczęście w dzisiejszym świecie co raz większą uwagę przywiązuje się do uczenia ludzi czym są emocje. Oraz, że wszystkie emocje są dobre. Tak jak w micie o stworzeniu świata Bóg widział, że wszystko co stworzył było dobre. Każda emocja ma swoje miejsce w życiu i jest po coś potrzebna. Gdyby nie była potrzebna, to proces ewolucyjny już dawno by się jej pozbył.

Brak wiedzy o emocjach, a co gorsza brak zrozumienia własnych emocji powoduje, że nie potrafimy nawiązać zdrowych relacji w innymi ludźmi – w tym z własnymi dziećmi. A dzieci ciągle na nas patrzą i chłoną jak gąbka nasze zachowania i „mądrość”. I mimo, że możemy być dojrzali fizycznie i dojrzali psychicznie, to emocjonalnie? Jesteśmy na poziomie podstawówki. Innymi słowy – dzieci wychowują dzieci. Swoją drogą jest to też cytat z filmu Służące – gorąco polecam.

Niedojrzałość emocjonalna to aktualnie plaga i jeden z najczęstszych powodów uznania nieważności ślubu kościelnego. Nie mam niestety statystyk, ale znajomy ksiądz pracuje w sądzie kościelnym. Także ten. No właśnie, czy jest to aktualna plaga? Nie było tego wcześniej? Oczywiście, że było. Tylko dopiero teraz zaczęło się mówić o tym głośno. Dopiero teraz jako społeczeństwo dojrzeliśmy do tego, żeby zająć się tą kwestią. Przedtem był to temat tabu. Trzeba było przecież podtrzymać ten… mit dorosłości.

Smoki, bóstwa i kosmici

Ale na czym właściwie polega ten mit dorosłości, którego tak się czepiłem? Dlaczego mit? Bo mit to (ponownie – Wikipedia) „opowieść o bóstwach i istotach nadprzyrodzonych, przekazywana przez daną społeczność”. Chodziło o to, żeby słuchacze albo bali się tych istot, albo dążyli, żeby być jak one. Natomiast te istoty nigdy nie istniały. Dziecko (odbiorca) patrzy na rodzica i widzi go jako przykład dorosłego, a rodzic wcale nie musi być dorosły. Nie chcę uogólniać, ale niestety często nie jest. Co gorsza, mit często jest podsycany przez myślenie rodzica, że on musi pokazać, że on (rodzic) jest wyżej (jest bóstwem).

Przykłady:

  • Bliska mi osoba w rozmowie z dzieckiem nie chciała przyznać mu racji, mimo że dziecko ewidentnie ją miało. Zapytany dlaczego tak ta osoba się zachowała usłyszałem (parafrazując) „przecież nie mogłem przyznać, że miał rację – jakby to wyglądało?”
  • Inna bliska mi osoba powiedziała „dziecko zawsze powinno pierwsze przeprosić rodzica – szacunek tego wymaga”.
  • „Starsi mają zawsze racje”

Tragedią tych i podobnych sytuacji, jest efekt odwrotny od zamierzonego. Rodzi się bunt, który jest wpisany w naturę człowieka. I nie inaczej jest wszak w moim przypadku. Nie ukrywałem i nie zamierzam ukrywać, że gardzę takim myśleniem. Podkreślam – gardzę takim myśleniem i zachowaniem, nie ludźmi! Szacunek i zaufanie – to rzeczy, których nie można kupić. Nie można wymóc na drugim człowieku. Nie pomoże ci żadne prawo, ani cywilne, ani kościelne, ani boskie. Szacunek należy się każdemu człowiekowi – niezależnie kim jest, ile ma lat i co robi. Smutne jest to, że najczęściej oceniającymi osobami (ponownie – z mojego doświadczenia) są osoby religijne, które z jednej strony zarówno pierwsze bronią wartości życia od poczęcia do naturalnej śmierci, a tym samym pierwsze stawiają się wyżej od młodszych. Ot taki paradoks. I tak jak przykład idzie z góry – tak ryba psuje się od głowy.

Moc w słabości się doskonali

Tytuł tego akapitu to słowa Jezusa zaczerpnięte z 2 Listu do Koryntian (2 Kor 12, 9). I jeżeli masz problem z zaakceptowaniem tego, co wyryj sobie to na drzwiach twojego domu i niech ci się to przypomina dzień w dzień, aż nie wypali się to w twoim sercu. Nie ma nic złego w pokazywaniu słabości. Nie jesteś bogiem. Nie musisz być doskonały, nieskazitelny, nieomylny, wszechwiedzący itp.

Czym jest dla mnie dorosłość?

Po pierwsze: To akceptacja własnej cielesności, psychiki i emocji. To umiejętność pokochania siebie takiego jakim się jest. Z wszelkimi zaletami  i wadami. To umiejętność śmiania się z siebie. To bycie prawdziwym wobec siebie samego – naprawdę nie ma sensu udawać kogoś kim się nie jest. Serio, byłem tam. Dlatego nie usunąłem moich wpisów z tego bloga. Taki kiedyś byłem, i to jest ok 🙂

A po drugie: to samo co wyżej… tylko odnośnie drugiego człowieka. A bliźniego swego jak siebie samego.

A po trzecie: umiejętność uniżania się. Miałem z tym ogromny problem. Do momentu, aż nie zacząłem słuchać konferencji bp Rysia. Po jednej z jego konferencji (nie pamiętam niestety której dokładnie), pamiętam jak w pracy zacząłem klękać przy biurku koleżanki, z którą miałem straszny problem – uważałem ją za gorszą od siebie. Bp Ryś mówił, żeby fizycznie zniżyć się do tej osoby. Żebyś nie czuł się wyżej od niej. I tak też zacząłem robić. Zacząłem klękać, żeby poczuć, że jestem od niej niżej, albo maksymalnie na równi. Pomogło!

Dlaczego tak? Bo dzieci nie potrafią siebie pokochać, bo dopiero siebie poznają. Jak siebie poznają, to zaczynają zauważać wszystkie swoje wady (zwłaszcza w okresie rozkwitania). Jak poznają wszystkie wady, to nie potrafią ich zaakceptować. A jak widzą inną osobę, która ma lepiej – bo nie ma tej wady – to zazdroszczą. I dzieci nie potrafią się uniżać. I to normalne. Bo dzieci chcą być chwalone. Bo chcą nauczyć się swojej wartości. Swoją drogą – jak mają nauczyć się swojej wartości, jeżeli nigdy nie pochwaliłeś swojego dziecka?

Czy można dowiedzieć się jak smakuje umami nigdy nie jedząc nic umami?

 

Głębia przyzywa głębię hukiem wodospadów

„Głębia przyzywa głębię hukiem wodospadów” (Ps 42,8)

Serce mi krwawi, gdy patrzę na Facebooka ostatnio. Gdy dzielimy się na obozy: jedni parodiują obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, a inni go bronią. Dalej katolicy dzielą się między sobą i sądzą „a ty nie jesteś katolikiem”, „prawdziwy katolik to tak i tak” itd. Serce mi krwawi, gdy oglądam filmy o poważnych problemach wśród duchownych. Gdy widzę reakcję ludzi. Ludzi, którzy najczęściej nie mają nic wspólnego z Kościołem, a pierwsi stają na miejscu sędziego i wydają wyroki. Wydają opinie. Oceniają czy głoszą złote rady i rozwiązania. Serce mi krwawi, gdy idę na urodziny do przyjaciela, a kolega, który był w duszpasterstwie podobnie jak inni głosi złote rady co trzeba zrobić, a na pytanie co on robi, mówi, że nic. Smutno mi Boże i serce mi krwawi, bo… czuję jak Tobie, Boże, jest smutno. Twój smutek Boże wypełnia mnie, bo za każdym razem, gdy widzę Cię przybitego na krzyżu, to czuję jak wbijam, jak wbijamy, gwoździe w Twoje rany. Każdy ksiądz dopuszczający się tych okropności. Każdy katolik ubierający się w togę i sądzący swoich współbraci. Każdy przeciętny Kowalski, który głosi swoje złote rady odnośnie celibatu czy Twojego umiłowanego Kościoła. Każdy ja – Marek – gorszący innych swoją impulsywnością czy brakiem reakcji na zło. Smutno mi Boże, to tak często zapominamy co jest ważne – Twoje Miłosierdzie. Siostrze Faustynie powiedziałeś, żebyśmy byli miłosierni, bo tylko wtedy wejdziemy do nieba przez bramy Twojego Miłosierdzia – bo jeżeli chcemy sądzić to inaczej będziemy musieli przejść przez bramy Twojego osądu. Drogi czytelniku czy czytelniczko – możesz myśleć, że jestem kolejną osobą, która próbuje zamieść problemy pod dywan. Ale nic bardziej mylnego. Dobrze, że takie filmy jak „Kler” czy „Tylko nie mów nikomu” powstają. Żałuję strasznie, że my – Kościół – nie potrafiliśmy dać przykładu wcześniej jak bić się w pierś i przyznać do błędu wcześniej. Bo to powinno się stać wcześniej. Nie miejmy złudzeń – my jesteśmy Kościołem i to my go tworzymy. My jesteśmy wspólnotą, którą umiłował Jezus. I może wydać się to Tobie skandaliczne, ale Jezus kocha każdego grzesznika – nawet pedofila. Różnica jest taka, że Bóg nie potępia nikogo – tylko czyny. Nie potępia mnie, ani Ciebie za świństwa, które wyprawiamy, bo wierzy, że się odmienimy. Tak samo wierzy, że Ci, którzy aktualnie kierują jego Kościołem – opamiętają się. Niczym nacinacze sykomory przychodzą w odpowiednim czasie, aby naciąć owoce, aby wypłynęła z nich wszelka gorycz i została sama słodycz. Tak przyszedł czas, aby naciąć nas. Każdego z nas. Abyśmy nie pokazywali palcem, ale zaczęli zmieniać i zbawiać świat od samych siebie. Znów – nie neguję tego, że zło trzeba nazwać złem i w świetle prawa świeckiego tych ludzi na ziemi trzeba od razu odsunąć i ukarać za to co zrobili. Ale nie dajmy wciągnąć się w tą spiralę nienawiści do drugiego człowieka. Tak jak berserkerzy w szale zabijania i amoku nie wiedzieli co robią. Tak nienawiść pęta i wypacza myślenie. Wiem co piszę, naprawdę. Sam to przechodziłem. Przez wiele lat kręciłem się w tej spirali nienawiści i siadania na tronie sędziego. Wskazywania palcem i mądrzenia się. Ale to buduje tylko własne ego. To nie jest miłosierdzie. To czego nam trzeba to modlitwa za nas – za Kościół. Powiedz… kiedy ostatnio modliłeś się za swojego wikariusza czy proboszcza? Ba! Kiedy ostatnio z nim rozmawiałeś/aś? Wtedy, kiedy coś potrzebowałeś? Może chrzest? Może spowiedź? Czemu traktujemy tych ludzi jak… automaty. Wkładamy 2zł i chcemy dostać coś coś w zamian. A kiedy patrzyłeś ostatnio na tego człowieka jak na człowieka, a nie automat czy urzędnika? Zaprosiłeś go kiedyś na kawę? Zobaczyłeś z jakimi problemami boryka się ten człowiek? Dałeś szansę poznać siebie i swoje problemy – żeby nie był taki oderwany od rzeczywistości? Jesteśmy z roku na rok co raz bardziej roszczeniowi. Wszystko nam się należy „tu i teraz” (jak to Luxtorpeda śpiewała). Najlepiej za darmo – przecież nam się należy. A co dajemy z siebie? Chcemy lepszego Kościoła – bardziej do ludzi, ale co my robimy w tym kierunku? Jeżeli nie my tego rozpoczniemy, to kto? Czy chcesz tego czy nie, ale jesteś *bardzo ważnym* elementem Kościoła drogi czytelniku czy czytelniczko. To od Ciebie zależy przyszłość. Może wydawać Ci się, że to przesada – pukasz się teraz w głowę, albo podśmiechujesz, ale taka jest prawda. Samo się nic jeszcze nic nie zrobiło. Jezus nas wybrał i postawił dziś w takim miejscu i czasie, abyśmy razem budowali ten Kościół. Tak, to księża sprawują obrzędy, tak to oni udzielają sakramentów, ale bez nas – Kościół by nie istniał. Bez naszego wychowania kolejnych pokoleń nie byłoby życia. Każdy nasz gest i słowa mogą budować i burzyć. Moje czy Twoje dziecko może być nauczycielem, sprzątaczką, astronautą albo księdzem. *Każda* z tych funkcji będzie ważna. Podkreślam – każda. I jeżeli Bóg wybierze akurat Twojego syna lub córkę do drogi konsekrowanej, to co? Odmówisz Bogu? Czy wolałbyś mieć pewność, że zrobiłeś wszystko, aby to Twoje dziecko nie stało tą osobą, która stała się „potworem”? Nie miejmy złudzeń – czym skorupka za młody przesiąknie, na starość trąca. Film „Kler” pięknie to pokazał. Te zaburzenia i problemy w dorosłości są zawsze wynikiem błędów wychowania. Więc jeżeli to nie my – dzisiaj – przerwiemy tą pętlę nienawiści i oskarżania się, to kto? Nienawiść zawsze prowadzi do wojny i podziałów. Nigdy nie buduje – dzieli. Chwyć Nowy Testament i otwórz Dzieje Apostolskie, czy którykolwiek list. Jesteśmy tylko ludźmi – ludzie już wtedy się kłócili między sobą. Jedni mówią „My jesteśmy od Piotra”, drudzy „My od Pawła”. Tacy już jesteśmy – zranieni, połamani, grzeszni. I tylko pod sztandarem Jezusa możemy być mocni. Tylko pod Jego ramionami – słysząc jak bije Jego pałające Miłością serce – możemy stawać się lepszymi ludźmi, którzy patrzą na siebie z Miłością i są zdolni naprawiać i budować, a nie dzielić i niszczyć.

„Głębia przyzywa głębię hukiem wodospadów”. Niech ten huk przywoła głębię Miłości, a nie nienawiści.

22:22

Nie potrafię dokładnie powiedzieć kiedy to się zaczęło. Myślę, że jakoś 1. klasie liceum. Początkowo nie zwracałem na to uwagi, ale pamiętam dzień kiedy leżąc w łóżku spojrzałem na zegar na ścianie i spostrzegłem śmieszną godzinę – 22:22. Zaczęło to się powtarzać co raz częściej. W pewnym momencie zacząłem zadawać sobie pytanie – może świruję? Może mój mózg tak się już zaprogramował, że robię to odruchowo? Był kiedyś film z Jim’em Carrey’em Numer 23. Pomyślałem, że może mam podobnie? Byłem prawie pewny, że to moja projekcja. Uwierzyłbym w to, gdybym faktycznie zawsze patrzył w ten sam zegar. Ale to zdarzało się patrząc na różne zegary. Raz na komputerze, raz na tym na ścianie. Przed i po zmianie czasu z letniego na zimowy (i vice versa). Kiedyś wstałem w nocy do toalety i idąc zerknąłem na magnetowid (gdzie prawie nigdy nie było prawidłowej godziny…) i tak: 22:22. Nie było to regularnie. Ale wracało. Na studiach miałem kolejny dowód, że to nie jest moja mania – nie zapomnę jak wieczorem zobaczyłem na komputerze 22:22, a następnego dnia rano podjechał po mnie tramwaj linii 2, o numerze bocznym 2222. Nieźle co nie? Wspomniany Jim pewnie już dawno dostałby świra. Ale ja jakoś miałem takie przeczucie, że Ten tam chce coś mi powiedzieć, tylko nigdy nie wiedziałem co. I w sumie nadal nie wiem. Jednak pisząc ten wpis i szukając w wyszukiwarce Liczby w Biblii natrafiłem na stronę z portalu wiara.pl. I co?

„Dwa” – wskazuje na świadectwo bądź też pomoc, wsparcie. Tak rozumiano obecność słońca i księżyca, by się wzajemnie wspierali w oświetlaniu ziemi (Rdz 1,16). Dziesięć przykazań było umieszczone na dwóch kamiennych tablicach. Jezus wysyłał uczniów po dwóch, by byli dla siebie wzajemnie pomocą.

Dla mnie przekaz stał się nagle jasny: W kulturze Judaistycznej powtórzenie czegoś oznaczało spotęgowanie. Np. jak ktoś powiedziałby Cukier cukrów to oznaczałoby polskie cukier nad cukrami, czyli że to jest tak dobry cukier, że nie ma w sobie lepszego. 22 oznacza więc, że to ma być pomoc nad pomocami. Pytanie brzmi czy mam udzielać pomocy czy prosić o pomoc? Dlatego jest 22:22. 2 występuje 4 razy oddzielona dwukropkiem. Jakby Bóg mi odpowiadał od razu: i to i to. Udzielaj wsparcia i pomocy tak dobrze jak tylko jej potrafisz, ale jesteś też człowiekiem (i w dodatku bardzo słabym) – proś więc bardzo mocno o pomoc, bo wiesz, że nie umiesz o nią prosić, a wiesz też, że bardzo mocno jej potrzebujesz, oj bardzo.

Dzięki Ci Boże!

2 Krzyki

Życie rzuca mi rękawice abym podjął rozważanie w najmniej oczekiwanym momencie. Człowiek nie zdąży się porządnie wybudzić, czy nawet łyka wody nie zdąży wziąć i już pojawia się bodziec, a myśli już galopują niczym rącze konie wpuszczone z zagrody.

Stałem przed wieszakiem na kurtki w przedpokoju i zastanawiałem się czy nie zmienić koszulki do pracy, gdy moje oczy spostrzegły rytmiczną niebieską łunę na ścianie. Karetka. Nie widziałem jej, ale już wiedziałem, że to ona. I choć jedno z pytań, które się nasunęło było „do kogo?” to wiedziałem, że tak naprawdę nie jestem prawdziwie zainteresowany poznaniem odpowiedzi na to pytanie. Pozwoliłem więc, żeby ten rumak uciekł zza horyzont – czasami im mniej wiesz tym spokojniej śpisz. Nie mniej jednak, gdy otworzyłem drzwi mieszkania i moje przypuszczenia okazały się prawdziwie to wręcz odruchowo zacząłem modlić się „Zdrowaś Maryjo” za tą osobę, która być może właśnie umiera – a nawet jeżeli nie, to i tak nie zaszkodzi. Nauczyła mnie tego mama, a jest to jedna z rzeczy, które sobie zostawiłem. No bo rodzice uczą nas wielu rzeczy. Przychodzi jednak czas, gdy życie weryfikuje czy ta nauka miała jakikolwiek sens. Choć mojej żonie nie dorównam sceptycyzmem, to nie oznacza, że żyję bez wątpliwości. Wręcz przeciwnie. Ale może o tym innym razem.

Idąc na poranny tramwaj nr 4 myślałem nad tym ile rzeczy pozostawiłem sobie.

Rozważanie przerwał nadjeżdżający tramwaj nr 2. Przekaz od Niego był jasny i świecił się na pomarańczowo. Nie neguj rzeczy, które Tobie nie szkodzą, a komuś mogą pomóc.

Ręka Boża

Czułem, że jestem roztrzęsiony duchowo i emocjonalnie. Rozbity i w ogóle. I spotkałem Brata Pawła przed kościołem i powiedziałem, że nie wiem co mam robić w życiu itd. Jąkałem się. Nie mogłem poskładać zdania. Brat mnie chwycił i powiedział, że zaprowadzi mnie do brata (nie pamiętam imienia) bo on słynie z wielu łask i jest świetnym spowiednikiem. Brat Paweł zaprowadził mnie do takiej kaplicy i przed tą kaplicą stał taki brat co mnie kiedyś na Wołczynie spowiadał (i nie było to nic nadzwyczajnego). On mnie przejął i otworzył kaplicę i powiedział, że w tej kaplicy już wiele cudów się dokonywało. Zdążyłem tylko zobaczyć, że w kaplicy był wystawiony Najświętszy Sakrament. W momencie gdy go zobaczyłem to ścięło mnie z nóg. Padłem w ogromnych bólach. Moje całe ciało było sparaliżowane. Nie wiedziałem czy śnię czy już nie. Wszystko mnie bolało więc nie próbowałem nawet się ruszyć bo z jednej strony czułem ten paraliż, a z drugiej czułem pewną „rękę Bożą”. Tzn nie było mi dobrze, ale czułem taki delikatny pokój. Ciężko to opisać. Więc tak leżałem. Wszędzie było ciemno. W końcu uczucie błogości zaczęło przechodzić i postanowiłem ruszyć palcem. Nie spałem. Nie wiem kiedy skończyłem śnić. Ale było to coś… mega dziwnego…

 

Walka

Walka – jakakolwiek by nie była – nie jest łatwa. Wymaga odwagi by stanąć przed wrogiem, by chwycić za broń – a gdy Twoja broń wypadnie Ci z rąk, by ją podnieść. Odwagi do podejmowania nie raz trudnych decyzji. Spytaj chociaż by tego wojownika. Poproś by pokazał Ci swoje rany – nadal krwawiące. Blizny, które przypominają mu jak wróg walczy, gdzie celuje i i z jaką siłą uderza. One będą widniały na jego ciele – niektóre widoczne bardziej, inne mniej. Jednak czasami o nich zapomina. Niech Ci opowie, jak o mały włos popełniłby znów ten sam błąd. Doświadczenia, które zdobył nie da się zmierzyć żadną miarą. Zachrypnięty, lecz zaskakująco kojący i spokojny jego głos. Włosy wyjaśniały od słońca, wymatowiały od deszczu, wyschły od wiatru. Uszy wrażliwe na najdrobniejszy szelest. Wiecznie lekko przymknięte oczy przypominające pochmurne niebo, jakby zmęczone i uśpione – lecz nie daj się zwieść – jest czujny i bacznie obserwuje, wszystko co go otacza. Teraz odpoczywa i czeka, aż nadejdzie nowy dzień.

Ponieważ każdy dzień to kolejna bitwa. Bo życie to wojna. A my jesteśmy powołani do bycia wojownikami, nie niewolnikami.

„Czyńcie sobie ziemię poddaną” (Rdz 1, 28)

Czyściec

Nie pamiętam kiedy… Rok temu? W każdym razie jak 99% moich snów… panował mrok…

…jednak nie był to taki “standardowa” ciemność. Nie… to było coś innego… w każdym razie znajdowałem się na zimnej czarnej posadzce, w sumie – wszystko było czarne i zimne. Zobaczyłem siebie. Nagiego. Klęczałem skulony jakby z rozpaczy i strachu. Widziałem siebie z boku. Moja głowa była skierowana  na zachód. Wydawało mi się, że jest to jakaś stara opuszczona świątynia. W każdym razie, na zachodzie – w stronę w którą byłem zwrócony bił jakby blask… taki delikatny i kojący. Natomiast za mną znajdowała się jakby całkowita otchłań. Całkowita… doskonała… czerń. Pustka.

Sen, którego nie zapomnę do końca życia chyba.